poniedziałek, maja 29, 2006

Wycieczka do Reading 2 czyli duzo przygod [relacja Loko]

Zaprosiłyśmy Stappa do nas już dawno temu i wciąż to zaproszenie podtrzymywałyśmy. Bardzośmy się więc ucieszyły gdy wyraził chęć przybycia do Reading przed powrotem do kraju. Umówiliśmy się wstępnie na piątek, 26 maja. Niestety, z powodu mojej sklerozy musięliśmy spotkanie przełożyć na sobotę (w piątek miałyśmy szkolenie z zarządzania stronami www, co, jak się okazało, ma poważne skutki). Jednak, w piątek wieczorem zerknęłam na prognozę pogody, która bardzo wyraźnie pokazywała wielką, ciemną chmurę wiszącą nad Reading, z której, na dodatek, nieustannie kapało. Więc raz jeszcze przełożyliśmy wizytę, tym razem na niedzielę. Trochę się martwiłyśmy, że to przekładanie, może poddać w wątpliwość naszą radość ze spotkania, ale Stapp został doskonale wychowany (ukłony dla Rodziców).
Dlatego w niedzielę o 7.00 zadzwonił mój budzik. Wstałam, zrobiłam, co miałam w domu zrobić i zbierałam się do wyjścia, gdy usłyszałam znajome polskie słowo wpadaające przez okno. Otóż nie, nie było to To słowo, które słyszy się najczęściej od Polaków w Anglii, ale „skowronek”! Bardzo się zdziwiłam, ale byłam zajęta czym innym, więc nie zwróciłam większej uwagi. Chwlię później wyszłam z domu żeby zdążyć na autobus. Po drodze na przystanek, dogoniłam grupe 3 Polaków, tyle, że najwyraźniej ten skowronek im się wyrwał przypadkiem, bo teraz wszystko już wróciło do normy: stali pod kioskiem, pili piwo i wyrażali się w sposób nie budzący wątpliwości,że mamy doczynienia z kwiatem młodzieży. Minęłam ich i pognałam na autobus. Była 8.30. Potem była 8.38. Potem 8.48. Potem 8.58. A ja siedzialam jak na szpilakch, autobus nie nadjeżdżał, a ja miałam wizje Stappa stojącego już od 20 min na stacji!!! Ale co robić? Autobus opóźniony skandalicznie pewnie zaraz przyjedzie, do stacji jest ok. 30 min piechotą… Zerkałam więc co chwila na wyświetlacz na przystanku i nagle, ok. 9.00 zobaczyłam przerażający komunikat: natępny autobus za 30min. Oczywiście, pobiegłam na stację. Odkryłam 2 rzeczy: 1. biegiem to jest jakieś 20 min; 2. Stappa NIGDZIE nie było!!! Sprawdziłam wszystkie kafejki, sklepiki, budki telefoniczne. I nic! Wtedy pomyślałam, że to tzw. fuck-up na całej linii: najpierw w nieskończoność przekładamy tą wizytę, potem nie zjawiam się na stacji po gościa… zadzwoniłam do Marty, która jeszcze słodko spała, że nie ma Stappa na stacji, a ja się spóźniłam jakieś 40 min, więc może Stapp już do nas idzie, albo w ogóle jest pod domem… (Co się wtedy działo w domu w relacji M.)
Wracjaąc do domu, na piechotę, oczywiście, postanowiłam Go poszukać, bo może zawieruszył się gdzieś po drodze. Marta obiecała, że jak tylko się pojawi w domu (Stapp, nie M) to da mi znać na kom. Im bliżej bylam domu, tym bardziej uparcie moja komórka milczała. W domu, przy pomocy skype i innych, próbowałyśmy nawiązać kontakt z kimkolwiek z Polski (i nie tylko, ale na blogach nie ma żadnych maili, ani telefonów, bo po co? Eh, Panowie informatycy…) żeby móc zadzwonić do niego na komórkę i dowiezieć się gdzie jest. Z drugiej strony, Stapp już u nas był, może pamiętać jak dojść, a na pewno ma mapkę. No i jest dużym chłopcem (choć to, czy jest chłopcem zostało później zakwestionowane -> wpis Stappa). Starałyśmy się zachować zimą krew, ale gdy nagle ok. 11 zadzwonił skype aż podskoczyłyśmy! Stapp!!! Pewnie z jakiejś kafejki! Ciekawe gdzie jest!?
Był w domu. Bogu dzięki, nie zgubiłam naszego gościa.
Opis Stappa dobrze oddaje wizytę.
Nasz dzień jednak nie skończył się wraz z odprowadzeniem Piotra na stację. Wróciłyśmy do domu bez przeszkód i przygód (pragnę zauważyć, że to była moja 3 wycieczka tego dna na stację na piechotę + całe zwiedzanie). Dlatego byłam szczęśliwa, że już jestem w domu i mogę iść spać (po 1). I nie nastawiałam budzika, a co, trzeba się wyspać. I tu się myliłam. O 5 z minutami w całym domu zaczął wyć alarm pożarowy i trzeba było się ewakuować. NATYCHMIAST!!! Po ok. 10 min od przybycia, strażcy z szerokimi uśmiechami wpuszczali nas do środka, życząc miłego dnia...